Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Sprawiedliwiej wzięłaby starego, a nie młodego. Ale na jaki sąd ją pozwać? Niema rady!
Podróżny nie zmienił postawy. Do okna ciemnego zwrócony, nocy się skarżył cichemi łzami, wobec tego ciosu zapominając o swem ciężkiem położeniu.
Ktoś do niego zagadał, nie zrozumiał ani odpowiedział.
Dopiero, gdy poczuł rękę na ramieniu, wzdrygnął się i obejrzał.
Dziewczyna stała za nim, otulona jak do drogi i znów spokojna.
— Jedźmy, panie! — rzekła z prostotą, jakby to było rzeczą zdawna ułożoną.
On w milczeniu usłuchał.
Usiadł obok niej w saniach i ruszyli cwałem.
— Przed miesiącem pisał do mnie Antoni — ozwał się wreszcie nieśmiało.
— W parę dni potem przeziębił się, dostał zapalenia płuc i nie wytrzymał. Tak to szło piorunem. O, zima, ta zima! Trzeba do niej przywyknąć. On był bardzo delikatny.
— A ojciec?
— Żyjemy jakoś — odparła posępnie. — Żeby ból miał moc śmierci! Ale on ma tylko jej rozpacz i pustkę! Pan dawno z kraju?
— Trzy tygodnie.
— Ja już pięć lat tu jestem, od śmierci matki, ojciec już dwadzieścia. Dopiero w tym roku zima i do nas po ofiarę przyszła.