Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Szumskiego złość poderwała z miejsca. Wypadł jak z procy i pojechał do Lebjaży.
Wieczór już był. Po pracowitym dniu na mrozie zebrali się wszyscy w gabinecie doktora, wkoło komina, i zabawiali się wybornie. Stary z kilku kolegami równego wieku grał w karty, w gieryłasza, na papierze, Utowiczowa robiła machinalnie pończochę, a obok niej milczący Andukajtys pilnował ognia, gryząc postne suchary.
Mrozowicki grał na skrzypcach kolendową, prostą melodję, a panna Marja w cieniu, o ścianę oparłszy głowę, słuchała zamyślona, czy drzemiąca. Zdawało się Szumskiemu, że z pod powiek przymkniętych patrzy na młodzieńca, a on na nią.
Wejście narzeczonego spłoszyło całą gromadkę. Utowiczowa zatroskała się o wieczerzę dla zziębniętego, Andukajtys zamruczał coś o drzewie na komin, Mrozowicki smyczek odłożył i struny począł nakręcać. Tylko dziewczyna wcale się nie poruszyła. Szumski przywitał się, nadrabiając miną, rzucił grającym parę dowcipów i zbliżył się do narzeczonej.
— Przerwałem milą zabawę! — rzekł szyderczo.
— Wcale nie. Możemy dalej ją prowadzić.
— A jeśli mi ona się nie podoba?
— Możemy zastosować się do pana. Skądże to Bóg prowadzi?
— Z Kurhanu. Pierwszy raz w życiu widzę panią bezczynną i rozmarzoną.
Za całą odpowiedź ruszyła brwiami.