Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I zaśmiał się z szatańskim triumfem. A potem znowu się zamyślił.
— Panu wszystko jedno. Oddam moją strzelbę, a jego sobie zostawię. Bije, jak sztuciec! Do koguta było osiemdziesiąt kroków — liczyłem — a padł i nie drgnął. A od mojej to ten się walał tyle czasu! Fuzja, kiedy „żywi„“, nie warta pistona.
Ucieszył się tym pomysłem i znowu drugi projekt jął układać.
— Poczekaj, zawabię i ja sowę którego wieczoru. Niechno wyjdzie do płotu. Za włosy do czeremszyny uwiążę, i zsiekę, ile mocy. Głaskał ja, milczał — pogłaskam sforami.
A na tę myśl oczy jego zwężały się i aż żółkły wyrafinowanem okrucieństwem, a wąskie usta układały się w grymas zajadły cichej zaciętości i zemsty.
I tak szedł wśród cudnej wiosny i ranka słonecznego — w wonnej rosie, w barwach, w śpiewie, w całym uroku i piękności młodej natury i świeżego życia.
I był wśród całego stworzenia plamą i fałszem, i szpetotą, i rzeczą chybioną i krzywą.