Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy mu przekładać i namawiać zaczęli, wygnał ich z chaty nieparlamentarnie, i raz pierwszy niewinnie Paraskę zwymyślał.
Potem coś w tydzień na serjo zaczął o ożenku rozmyślać i mówić o tem kumom.
Dziewczyna struchlała. Lęk ją zdjął, żal, oburzenie za krzywdę. Macochy się doczeka!
Upadła mu do nóg, warkoczami zamiatając ziemię.
— Ojczuniu rodzony, sokole, łabędziu! Nie róbże wstydu, nie wydawaj mnie na pośmiewisko i poniewierkę. Czyż ja ci nie służyła, nie robiła? czy ja ci nie dogadzała?... Za to mi macochę dajesz? matczyną mogiłę burzysz! Ulituj się ty!
Zamiast ulitowania, stary raz pierwszy rękę na nią podniósł, zbił, nogami skopał i za drzwi wyrzucił.
I zamiast Seweryna młodego przybyła macocha do chaty, dziewka ze dworu, języczliwa, łakoma i próżniaczka. Z nią przybyły swary i nieporządek. Paraska nie skarżyła się, ani rozpowiadała ludziom, tylko przestała dbać o chatę, gadać z ojcem i zaczęła chodzić do dworu na zarobki, nie z potrzeby pieniędzy, ale żeby nie patrzeć na macoszyne rządy.