Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I oto jak czarny całun w tym blasku sczezła straszna zmora, odetchnęłyśmy, przeżegnały. Nie będzie kozaków — przetrwałyśmy na stanowisku.
Wyszłam na Boży świat. Dzień wstawał pogodny — z pierwszym jesiennym szronem, bo był to już 2-gi września. Miałam wrażenie zrazu, że jestem sama na świecie. Nigdzie ani żywego ducha. Minęłam zniszczony, rozgrodzony sad — ruiny gorzelni — wyjrzałam na pole — wszędzie martwa pustka.
Ale zato wszystkie podwórza zawalone resztkami obozów, śladami żołnierskiej, dzikiej gospodarki. Kupy nawozu, zboża, ziarna, skóry i wnętrzności zwierzęce, kawały mięsa, kotły, blaszanki, koła od wozów, odzież, szmaty, ładunki, zdechłe konie, rozprute pierzyny, worki z obrokiem, ilość i jakość przedmiotów nie do zapamiętania i spisania. Wszystkie budynki bez drzwi i okien, wszędzie ślady ognisk — kupy pierza z drobiu i brud niedający się wyrazić.
Nareszcie usłyszałam dwa głosy: skomlenie psa i jęk człowieka.