Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dwa razy człowiek nie umiera, ale raz i tylko tam i tak, jak mu Bóg przeznaczył. Moje doczesne dobro zmiecie wojna, bo leży na jej szlaku, ale mój honor każe mi tu zostać — i nie pójdę, ani polskich dzieci do Rosji nie dam. Dosyć ich Sybir pożarł. Te niech tu ze mną zginą, lub przetrwają.
Myślałam, że źle się skończy to moje szczere credo, ale odszedł bez stosowania jakichś represyj — i oto wieczorem zaczęli się zbierać do odwrotu.
Armaty grały i słychać było coraz wyraźniej grzechot karabinów — noc zaszła ciemna, chmurna — ostatnia z tej zmory. Uspokoiłam „gości“, że będę czuwać, żeby spoczęli — sieroty położyliśmy spać w sali — zostałyśmy we dwie na warcie.
Do północy artylerja spoczywała na podwórzu, żołnierze Polacy zebrali się w kuchni — rozmawialiśmy — dawali mi polecenia i adresy rodzin — żeby wieść kiedy przesłać, boć to straceńcy byli — rezerwiści żonaci i dzietni z Kaliskiej, Lubelskiej, Płockiej ziemi — zgnębieni, znękani, bez nadziei powrotu do tych swoich najbliższych, najdroższych.
Słońce co wejdzie — już ich i mnie rozłączy żelaznym pierścieniem granicy — i chwalili mi —