Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Noc już była — może już niemiecka piechota następuje, przeszło mi przez myśl. Posłałam po sieroty. Zaspane przeniesiono i przeprowadzono do domu, posłano im na nocleg w sali.
Ale nie była to bitwa. To z łoskotem pękały i spadały dachówki z podpalonej przez maruderów gorzelni. Potem zaczęły się walić z piętra aparaty — stanął słup ognia i po paru godzinach dymiła tylko ruina. Daleko na polu huczały armaty.
Wśród nocy zajechały przed dom samochody, jakiś sztab roztasował się na piętrze. Założono spiesznie telefon. Dwór zapełniło regularne wojsko.
Jak hieny zniknęli maruderzy. Można było z domu wyjść, odetchnąć powietrzem, rozejrzeć się po dworze.
A dwór już był pusty. Służba, widząc, że zostaję, uznała za rzecz wskazaną sama swym losem się zająć. Zabrali tedy wozy, konie, woły — obładowali się zbożem i pociągnęli za wojskiem.
Ruszyła też w panice cała wieś. Jak stado owiec poszli wszyscy: dorośli, starzy, młodzi, dzieci — kto czem miał i mógł: końmi, wozami, piechotą — obładowani nad siły — oszaleli zarazą paniki.