Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

noc, stłoczeni w kościele, pociski wybuchały na ulicach — zabitych dużo osób — zgroza!
— Ano — wojna. Nie uciekniemy już przed nią. Tu trwając — mamy przed sobą parę dni grozy — i fala się przewali. Tam uchodząc — przedłużymy mękę tylko — a ruina w rezultacie jednaka. Szkoda próżnego wysiłku. Zresztą dobrowolnie stać się zbiegiem — wstyd.
Zaludnił się dom zpowrotem. Uprosiłam księdza o Mszę w kaplicy — i o spowiedź wieczorem.
Idąc do kaplicy o zmierzchu, przeciskałam się wśród chłopskich taborów.
Ruszyły w panice najbliższe okolice, dzika ludność z Dywińskich błot, kołtunowate, w łyka obute, w burej odzieży postacie, rabujące, zuchwałe. Rąbali drzewa i parkany na ogniska, piekli barany i gęsi — paśli inwentarz, zrabowanem ze spichrza zbożem — i pijani byli błotem z rowów, kędy ściekał spirytus.
Pod dworem stały jaszcze z amunicją, nieco dalej armaty. Żołdactwa były tłumy. Niebo gorzało łunami.
Za powrotem zastałam pułkownika i paru oficerów, oraz watahę żołnierzy po miedź. Zaczęła się