Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czując, że na dnie już tylko liczyć trzeba było rosyjskie panowanie — posłałam do gminy — o jakąś decyzję w sprawie spirytusu. Ale nie było już ni władzy, ni policji — kraj zalewało coraz dziksze wojsko. Gwałtowne wybuchy zwiastowały wysadzenie kolejowego mostu i stacji — przerwała się ostatnia komunikacja.
Wtedy miałam ciekawe studjum „ducha“ ludzkości.
Tłuszcza żołnierska, chłopska — jedni gnani przez wroga, drudzy gnani paniką, umierający ze strachu przed „Germańcami“, których wyobrażali sobie jako ludożerców, rzucili się do rabunku sadu.
Stada mężczyzn, kobiet, dzieci, starych bab i dziadów rzuciło się zajadle do żarcia niedojrzałego owocu, łamania płotów, gałęzi — młodych drzew, pakowało ten łup w worki, fartuchy — wyło z uciechy — zapewne dlatego, że poniosą ze sobą w tej ucieczce cholerę i dyzenterję. Po kilku godzinach olbrzymi sad był doszczętnie ogołocony, stratowany, odarty prawie z liści. Kto się nasycił owocem, łamał kwiaty, róże, krzewy — co się dało. Potem zabrano się do pasieki. Z dachów