Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na mych kuferkach jedną stację dalej, i postanowiłam resztę drogi odbyć końmi.
O krok od kolei, jak zmora rozwiała się męka, w ciszy pól. Wieś — jakby inna planeta — żyła swem normalnem letniem życiem. Zbierano zboże i siano, bydło przeżuwało na pastwiskach, gęsi bielały po wygonach, baby prały przy rowach — jak co roku, jak zawsze. Mijam powiatowe miasteczko. Trochę rozmaitości stanowili mustrujący się żołnierze, ale i ta czynność odbywała się bez pośpiechu i zapału, ot tak sobie, jakby gdzieć biła się Portugalja z Hiszpanją. Pod wieczór, po 27 godzinach podróży, dostałam się wreszcie do domu.
Tam też nikomu nie śniło się żadne niebezpieczeństwo; gospodarstwo szło normalnie, urodzaj był świetny, zbiór pomyślny, bo susza panowała niesłychana. Zboże po wysokiej cenie zakupywało wojsko — nawet rekwizycja bydła i koni nie była dokuczliwa: brano niewiele — płacono dobrze.
Zdaje mi się, że ludzie miejscowi, Rusini, wzrośli w grozie i czci dla „naczalstwa“, posądzali mnie o „nieprawomyślność“, lub tchórzostwo, gdy