Mieszczono się pod ławkami, na ławkach, w korytarzach, na półkach, na schodkach, na buforach, na dachach. Chwilami rozlegał się żałosny pisk, i wydobywano z pod tłomoków nawpół zduszone dziecko, lub witano rozpaczliwem: olaboga przybycie kogoś otyłego do komórki z piecem, gdzie już mieściło się osób 10.
Pociąg stał i czekał — fala ludzka pchała się, a ubytku nie znać było wśród tłumu na peronie. Myślałam, siedząc pod sufitem na pięciu cudzych i dwóch swoich kuferkach, jak nam też podoła znękana nadwiślańska lokomotywa, i kiedy będzie kres wytrzymałości ścian wagonów.
Ruszyliśmy nareszcie, ale niedaleko. Co parę wiorst — na polu — pociąg stawał — poco? — nie wiem. Zapewne, żeby pasażerowde mogli dłużej użyć przyjemności tej podróży, której mieli być rychło pozbawionymi na długie miesiące. Na stacjach spotykaliśmy tłum — nam zazdroszczący — byli tacy, co po kilka dni czekali o głodzie — na szczęście, które nam dostało się w udziale, i starali się wrywalczyć sobie miejsce, chociażby na naszych głowach. Mijały nas, lub stały z nami rzędem pociągi wojskowe. Te się też nie śpieszyły.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/201
Wygląd
Ta strona została przepisana.