Irena Orwid złożyła sygnet i odczytała powoli:
—»Osądź mnie, Boże, i rozeznaj sprawę moją!«
Marwitz zajrzał też przez jej ramię, dość obojętny na ten rycerski iście epizod[1].
— Dziękuję panu! — ozwała się dziewczyna po raz drugi wyciągając rękę.
I tym razem Marek się tylko ukłonił.
— Pani jeszcze nie wie, czym wart podzięki! — zamruczał.
Rzecz dziwna! Tyle lat nazwisko Orwidów zrosło mu się z codzienną troską, że dziś na tę wybawicielkę z długiej niewoli patrzał, jak na wroga.
Miał do niej jakiś nielogiczny[2] żal. Miał ochotę powiedzieć: Poświcie zatruło mi tysiące chwil, odebrało marzoną swobodę, nie dziękujcie, służyłem nie wam, ale cieniom ojca! Szczęśliwy bedę, gdy was porzucę!
Milczał jednak pod jej zdziwionem, badawczem spojrzeniem. Pokręciła głową.
— Czy pan się wstydzi swojej ręki, czy mojej? — zagadnęła, brwi marszcząc.
— Tu zapewne nie znają naszego shake-hand[3]! — zauważył Marwitz pojednawczo.
— Zapewne! No, zatem pan zadowolony z moich dowodów tożsamości, panie Czertwan? Mogę odzyskać ojcowski majątek?
— Pani co do prawnych szczegółów, uda się do swego plenipotenta, pana Jazwigły. On wszystkie trudności ułatwi. Poświcie od dwudziesta lat codzień gotowe na przyjazd właścicieli. Pani raczy tylko naznaczyć dzień, w którym mam wysłać konie i ekwipaż?
Dziewczyna porwała się za głowę: przykre wrażenie pierzchło; w oczach jej piwnych, nadzwyczaj wrażliwych na myśli i uczucia, snujące się po głowie, zamigotały, jakby iskierki złota...
— Słyszysz, Clarke? Powiozę cię swoim ekwipażem, nakarmię cię swoim chlebem, ugoszczę cię pod własnym dachem! Słyszysz? Mam swą ziemię i dom, ja — sierota!
— Czy ci źle było, Iry, w naszym domu? — spytał poważnie Marwitz.
— Wiesz, że was kocham, jak rodzinę! Alem teraz taka szczęśliwa! Więc to prawda, panie Czertwan? Nikt mi nie odbierze własności, pomimo tylu lat nieobecności? Mam tu istotnie, w tym obcym kraju, coś mojego, jestem bogata? Mam prawo się rozporządzać?
— Ziemia, co nie wyszła z rąk przez takich lat dwadzieścia, teraz już nie zginie! — odparł — doczekała się