Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mieniu, i szli sobie bardzo powoli, przez osadę aż do figury. Tam dopiero zaczęli rozmawiać.
— Pan niesłowny. Dwa tygodnie nie odwiedził mnie, nie pomógł! Musiałam panu bardzo dokuczyć...
— Nie było czasu!
— A w Jurgiszkach pan był?
— Byłem. Zarządzam majątkiem po ojcu.
— I nie rzucił pan, jak Poświcia...
— Tam niema komu zostawić.
— Jakto? Jest panienka w moim wieku.
— Słabowita i bardzo delikatna. Babki ślepej dogląda.
— Czy to pańska narzeczona?
— Nie, pani!
— Ale ją pan kocha?
— Pannę Janiszewską?...
— No, przecież nie babkę? Pan umyślnie pyta, żeby uwolnić się od odpowiedzi, ale się to nie uda! Kocha ją pan?...
Ruszył ramionami.
— Dobra panienka — odparł obojętnie.
— Nie pytam o jej cnoty, ale czy ją pan kocha? — rzuciła niecierpliwie.
Zdziwił go ten ton, zwrócił ku niej oczy i odparł spokojnie:
— Nie kocham!... Ale tym dwom sierotom radbym nieba przychylić. Same one, jak palec, na świecie! Często tam bywam, gdy czas się znajdzie.
— To pan nigdzie nie bywa dla własnej przyjemności?
— Nie, pani, nigdzie! Niema takiego miejsca.
— A pod dębem, tym starym, w lesie?
Zdumiał, ramię drgnęło.
— Kto pani mówił o dębie? — zagadnął.
— Mniejsza kto, dość, że wiem! Pójdziemy tam teraz razem, i pan mnie opowie, jaka pamiątka wiąże pana z tem drzewem! Opowie pan?
— Niema co opowiadać.
Zapanowała chwila milczenia. Panienka niecierpliwie gryzła usta, on spoglądał przed siebie na bór ciemny i słuchał znanego szmeru. Weszli w gąszcz; mrok już leżał wśród olbrzymów.
— Nie zbłądzi pan? — spytała.
— Ja? W Dewajte? Wychowałem się tutaj! Każdy krzak mam w pamięci! Nad rzekę pani chce zejść?
— Nie, na tę polanę. Obiecałam Clarkowi, że mnie, tam znajdzie, jeśli trafi.
Z widoczną niechęcią zmienił kierunek drogi i prowadził ją manowcami, ociągając się.