Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A Clarke Marwitz założył ręce i kołysząc się na krześle, wrócił ich oboje do równowagi spokojnym, powolnym tonem:
— Całe to nieszczęście nie byłoby się stało, gdyby w fermie naszej była kobieta, jaką w kilkanaście lat potem została Iry.
Dziewczyna ocknęła się z zadumy, potrząsnęła głową:
— Na takie niedole, co dusze toczą. Clarke, niema ratunku. Za wiele stracił mój ojciec w życiu i zadaleko mu było do kraju. Tysiące tu leżały dla niego, a pochowano go z łaski pana Marwitza. Łaską ich ja wzrosłam.
— Deklamujesz puste frazesy, Iry! — przerwał Amerykanin — ja ten ustęp opowiem. U nas w domu, panie Czertwan, brakło córki. Ojciec nie miał z kim się pieścić i żartować, ja nie miałem z kim swawolić. Poweselał nasz smutny dom, gdy ona przybyła.
— Moglibyście przyjąć krewną jaką lub znajomą. To fałsz! Zrobiliście łaskę! Hodowano mnie, jak rodzoną, oddano do szkoły, nie gniewano się nigdy.
— Nie było za co. Ledwie od ziemi odrosłaś, stałaś się użyteczną. Ze szkoły, po latach piętnastu, przyniosłaś patent, odbyłaś kurs handlowy w fabryce, praktykowałaś pół roku, jako dozorczyni w szpitalu. Nie myślałaś, czyniąc to, o karyerze dla siebie, boś wróciła do starego ojca i na fermie stałaś się Opatrznością.
— Deklamujesz puste frazesy, Clarke! — powtórzyła jego zdanie, wstając. — Chodźmy na śniadanie! — dodała.
— Poczekaj! Ńie powiedziałaś jeszcze, że dzieci robotników zabrałaś do szkółki, że chorym dałaś opiekę, żeś zastąpiła ojcu sekretarza!
— Obowiązkiem było pracować! Dosyć tej gadaniny!...
— Przepraszam, nie powiedziałaś, żeś odrzuciła rękę Wiliama Jacksona, milionera, dlatego tylko, że ojciec płakał na myśl rozstania.
— Mój drogi, mogłam mieć osobiste powody, więc żadnej zasługi z tego niby poświęcania!
— To też i ja taić myślałem i w tej błogiej nadziei oświadczyłem ci się nazajutrz po Jacksonie. Byłem tak pewien przyjęcia, że miałem nawet pierścionek w kieszeni.
Roześmiała się szczerze.
— Nie przypuszczałeś, że poza tobą może ktoś istnieć w mojej duszy?

— Żebyż istniał, tobym go zlynczował[1] przynajmniej! Ależ i tej osłody nie doznałem w odmowie!

  1. Zlynczować — wymierzać sobie samowolnie sprawiedliwość (zwyczaj amerykański).