Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śmiertelnym momencie nie o męża jej szło, ale o syna, o średniego Charlesa, który już od dwóch lat ojcu na morzu pomagał i teraz był z nim razem. W przystani spuszczano właśnie łódź ratunkową, na którą siadło czterech ochotników z bosakami, ze sznurami, z pasami.
Zaledwie wszakże łódź od brzegu pchnięto, kiedy gwałtowny pęd wichury okręcił ją, porwał, poniósł i znów o brzeg cisnął. Wrzawa powstała w tłumie. Głowy zaczęły się chwiać, ręce i ramiona targać, twarze były zgorączkowane i wzburzone. Jednakże dwóch nowych ochotników wioślarzy skoczyło teraz na łódź, która z tak powiększoną załogą puściła się raz jeszcze.
Jakoż zdawało się przez chwilę, że przemoże siłę wichru, który jakby zwolniał nieco i opadł. Nie minęli jednakże ostatnich wiązań starej tamy, kiedy fale zaczęły miotać łodzią tak wściekle, iż nie było podobieństwa posunąć się naprzód.
Kręcili się tedy ratownicy czas jakiś,