Przejdź do zawartości

Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozhukane morze waliło z niesłychanym gwałtem.
A już na brzegu zaczęli zatrzymywać się i stawać kupkami ludzie, a z dymników osady wysuwały się tu i ówdzie lunety.
U nas wszakże było spokojnie.
Wtem uchyliła drzwi najbliższa sąsiadka i, obejrzawszy się po izbie, spytała, czy Mère Toutaint jest w domu.
Nie było jej w tej chwili. Wkrótce jednak nadeszła, dźwigając wiadra, pełne wody, i zobaczywszy sąsiadkę na progu, zaczęła pytać zdaleka:
— A kogo to tam wichrzysko tak tłucze?
Pytała niefrasobliwie, bezpiecznie.
W istocie, nie mógł to być nikt blizki, nikt z osady nawet Flota rybacza, która w niedzielę na noc wypłynęła z portu, spodziewana była z powrotem o sobotnim, wieczornym przypływie, a to był ranek czwartkowy.