Przejdź do zawartości

Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z niepokoju, podszedłem do matki i pocałowałem ją w rękę.
Siedziała nachmurzona podparłszy głowę.
Pierwszy raz zauważyłem, jak bardzo postarzała i pożółkła w tych ostatnich czasach. Że zaś to postarzenie uczyniło twarz jej bardziej jeszcze twardą i surową, onieśmielony patrzyłem na nią w milczeniu, nie wiedząc, jak zacząć.
Spostrzegła mnie sama.
— Czego stoisz? Zjadłeś obiad, to idź do książki i ucz się!
Zebrałem całą odwagę:
— A zegarek?... Dziś niedziela...
Matka odwróciła głowę i rzekła ostrym głosem:
— Niema zegarka. Zastawiony. Jak będą pieniądze, to go się wykupi.
Oniemiałem, ogłuchłem i patrzyłem przerażony na matkę:
— Nie... niema ze...? — Piorun uderzył mi w duszę i zabił wszystko, co w niej było życiem i nadzieją.