Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uleżeć nie może, wstaje z trumny, na wieżę idzie i za sznury targa.
— Ale ja tam ani tego, ani tego nie widziałem — dodaje »père Miard« z realnym zmysłem swej normandzkiej głowy.
Właśnie dzwon umilkł, tłum zamrowił się, powstał, kiedy na starej tamie rozbłysła latarnia morska odpowiadając mocnem, rzeźkiem światłem, dalekim, przerywanym ogniom u angielskich brzegów.
Uczyniło się gwarno, wesoło. Modlitwa za konających dolała w pierś żywych jakby wrzątku życia.
Zachrzęściały czarne jedwabie, fajki buchnęły dymem, młodzież się zmieszała, stłoczyła, chłopcy zaczęli panny łokciami w bok trącać i zblizka zaglądać im w oczy, gdy wtem, stary samopał z placyku przed merostwem na wiwat huknął, a powietrze drgnęło nutą Marsylianki. Był to znak, że ogniomistrz gotów.
Jakoż natychmiast rozjarzyła się nad nami skrawym blaskiem wielka borealna