Przejdź do zawartości

Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stanie który i za piersi chwyci, kaszląc srodze.
A piersi dychawiczne, zapadłe, aż świszczą wśród kaszlu pod dzianymi na drutach kaftanami, które po zgiętych grzbietach lezą gdzieści na kark, odsłaniając od dołu cały system sznurków, utrzymujących wysłużone szelki.
Idą. Instynktownie śpieszą do morza, do żywiołu siły. U podbródków wiszą im kosmyki włosów siwych; w poczerniałych zębach tkwią krótkie fajeczki. Nie mówią nic. Nawykli do długich milczeń, samotnych połowów, nie czują potrzeby mówienia. Wiedzą zresztą, że słowo ich nie płaci teraz. Ani na morzu, ani w domu, nigdzie.
Idą z ciekawością jakąś, z zawistną goryczą patrzeć na barki, na kosze ryb, na siecie.
Oni sami nie zarabiają już teraz nic. Jest jaka taka renta, to nią kobieta po swojej woli rządzi, skąpo wydzielając grosze na tytoń, na tabakę.