Przejdź do zawartości

Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ranek wesoły, rzeźki, świeży. Pomiędzy niebem a ziemią tęczuje powietrze migotliwe, jak kryształ rozbity. Miliony świetlnych punktów palą się, drżą w niem, mrugają, nasiąknięte szafirem, różem, zielenią i jutrzennem złotem.
Zanim przeczysty lazur się ustoi, zanim naleje sobą przepastne otchłanie, powietrze barwi się rozmaicie, niespokojnie, zmiennie, całe skróś wibrujące, pełne pracy stawania się błękitem.
Osada prawie że pusta.
Ostatnie gromadki dzieci tylko co przeleciały ku tamie, z gwarem zapartych od pośpiechu głosów i z suchym tupotem drewnianych chodaków, wśród ujadania pokurciów, oszczekujących gwałtownie kamienistą drogę.