Wjeżdżaliśmy właśnie w rynek miasteczka, kiedy przepędzano wielkie stado wołów.
W grubym tumanie kurzawy, jaka się podniosła z wyschłego w lipcowych skwarach błota, szara bezkształtna masa zdrożonych zwierząt posuwana się ciężkim, znojnym ruchem. Kurzawę tę, nieunoszą najlżejszym tchem wiatru, przebijały tu i owdzie tęgie, proste rogi, to znów wyniósł się ponad nią potężny, siwo-czarny grzbiet prącego się naprzód zwierzęcia, to rozdarł ją krótki, bezdźwięczny poryk, z suchej gardzieli dobyty.
A wtedy pędzący stado pastuch uderzał długim, świszczącym biczem w tę zwartą, ruchomą masę; ale wnet opadało mu ramię, a klątwa krzykiem zaczęta, kończyła się ochrypłym szeptem. Człowiek był widocznie skwarem dnia znużony. Po ceglastej jego twarzy pot ściekał obficie, bose, kurzem pokryte, aż do kolan obnażone nogi, nabrzmiałe były
Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/59
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.