Przejdź do zawartości

Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i naszej opieki, parę kroków w wodę dalej poszła.
— Utopi się! utopi! — wrzeszczał Piotruś i aż siniał i przysiadał na ziemię, obu się rękami brzucha własnego trzymając. Brnęliśmy tedy po nią i za ogon ku brzegowi ciągnęli, poczem zziajani, zmęczeni wracaliśmy do domu, szkapa naprzód, my za nią, mokrzy, ociekający wodą, jak topielcy.
I tę to naszą kochaną szkapę ojciecby sprzedać miał?
Było to w naszem rozumieniu coś, jakby skończenie świata.
Zaraz też, wyleciawszy do sieni, palnąłem Felka w ucho, on mnie na odlew w kark, ja znów nie bawiący grzmotnąłem go w plecy, on znów mnie pięścią w bok, aż mi świeczki w oczach stanęły. Zaczem my się oba za czupryny chwycili, i splątali jak kłębek, potoczyli razem do progu. A taka w nas żałość była, taka z tej żałości srogość, że żaden pary nie puścił, nie pisnął nawet.
Zaraz też nam się po tej „dzierce“ lżej na sercu stało.
Jużeśmy do izby wrócili, bo zimnisko ze dworu gnało, a ojciec precz jeszcze perswadował matce: