Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

góżby on był gruby! — mówiła matka. — Piotruś! — dodała. — A pójdźże do mamy, sieroto.
I uśmiechnęła się do niego, głaszcząc go po głowie, podczas kiedy my obaj dusiliśmy się od śmiechu z tej „hecy“ — jak mówił Felek.
Wesołość nasza jednak wkrótce zasępioną została.
— Wiesz co, Anulku? — rzekł tego dnia ojciec, siadając na matczynem łóżku. — Trza będzie chyba szkapę między ludzi puścić.
— Szkapę?... — zawołała matka, i aż się na łóżku podniosła. — Bój się Boga, Filip! A toć nas ona wszystkich żywi!...
Ojciec się ciężko na ręku wsparł i wąsy w milczeniu skubał.
— Żywi, albo i nie żywi! — odezwał się po chwili. — Z kacierzem[1] na rzece się nie pokaż, woda rwie tak, że to ha. Koło żwiru nijakiej roboty niema, piasku też licho co odchodzi, na plecachby to człowiek rozniósł, a tu na każdy dzień sieczki kup, a i otrąb choć z garstkę, boć to owsza nie uwidzi w żłobie; tera pomieszczenie, tera ściółka, a wszystko drogo.

Matka jęknęła tylko.

  1. „Kacierz“ — sito z żelaznego drutu na długim drągu, przy dobywaniu żwiru używane.