Przejdź do zawartości

Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

też się obróciła, żeby na ogień patrzeć i takeśmy się wszyscy wygrzali, że to ha!
Upłynęło znów ze dwa tygodnie. Ojciec niewiele co zarobku miał; a to i w domu roboty było dość; tu szmaty upierz, tu strawę uwarz, choć się tam i niezawsze warzyło, zawsze nie jedno to drugie, a z nas to najwięcej posyłka jaka... Matce też nie było ni lepiej, ni gorzej; wyschła tylko strasznie i na twarzy zbielała, jak chusta; ciężkie kaszle też na nią przychodziły coraz częściej, osobliwie na świtaniu.
Zaglądały czasem sąsiadki do izby, dziwujące się matce, że taka zmizerowana.
— Żeby już albo w tę, albo w tę stronę Pan Jezus dał! — mówiła gwoździarka do ojca.
— Tfu! — splunął ojciec. — Co tam pani takie rzeczy będzie gadała? Cóż to, przykrzy mi się, czy co? Czy my to tylko na zdrowe czasy przysiągali sobie, a na te chore to nie? Czy to ona przy kim, nie przy mnie, nie przy moich dzieciach zdrowie straciła?...
I na tem się skończyło.
A mróz trzymał. Choć się i wiatr na zachód obrócił, zimnisko takie było w izbie, że aż para szła. A zelżało trochę pod wieczór,