Strona:Maria Konopnicka - Miłosierdzie gminy.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie przybił! Nie przybił! — potwierdzają głosy z ławy, poczem ucisza się nagle.
Wszyscy czekają, jaki obrót sprawa weźmie. Pan radca jest niekontent. Rzuca on na obecnych chmurne spojrzenia z pod oka, marszczy piękne czoło i ciągnie na dół to jednego, to drugiego wąsa.
— W takich łachmanach nie wezmę dziada i za sto ośmdziesiąt franków! — woła rezolutnie Tödi-Mayer, czując za sobą zgodę całej sali.
— Jabym nie brał i za dwieście — popiera go kum Spengler.
— Co to dwieście! To i dwieście dziesięć nie byłoby nadto! — dodaje oberżysta z Mainau.
Stary Wunderli słucha tego, i dusza w nim truchleje. Co to będzie? Co to jeszcze z nim będzie? A to może nikt i wziąć nie zechce? A potem, dlaczego tyle aż chcą brać? Dlaczego aż tyle?...
Wielki niepokój i wielkie zdumienie odbija się w jego nędznej twarzy. Coraz wyżej podnosi brwi siwe, patrząc w ziemię, a głowa coraz szybszym ruchem opada mu to na jedno, to na drugie ramię.
— No, panie Tödi-Mayer! — odzywa się urzędnik pojednawczo. — Nie rób pan żartów, i kończmy, moi panowie!
— Dobrze! — woła energicznie[1] ślusarz — wezmę, ale za równe dwieście!

— Co znowu! Co znowu! — odzywa się, tra-

  1. Z mocą.