Strona:Maria Konopnicka - Miłosierdzie gminy.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ledwie mógł zarobić, a i to z ciężkością. Bluzę płócienną ma, łataną bluzę tylko. Jak tu zimę w tem przebyć? Co to za ubranie?...
— Sto ośmdziesiąt z tym samym warunkiem! — odzywa się grubym głosem Dödöli, właściciel winnicy.
— Z tym samym warunkiem? — myśli stary Kuntz, a nędzne jego nogi dygocą coraz silniej. Miłosierny Boże! Po cóż tu jakie warunki? Wszak stoi tu, jak ten Łazarz, przed ludźmi... Cóż tu za warunki?...
Po oświadczeniu Dödölego znów się cicho robi. Pan radca stoi, jak na szpilkach.
Chwilę bawi się koralowym brelokiem, poczem, zmuszając się do uprzejmego tonu, mówi:
— Dalej, moi panowie! Dalej! Kto licytuje?
— Sto siedmdziesiąt i pięć! — mówi dobitnie Tödi-Mayer. Potrzeba mu na gwałt parobka. Robota aż kipi w domu.
— Sto sześćdziesiąt! — woła ktoś nagle z kąta.
Obejrzano się: nie dowierzano sobie. Zazwyczaj opuszczano po pięć franków, po siedm zresztą. Ale żeby kto o piętnaście odrazu mniej chciał brać, tego przykładu nie było.
Sam pan radca spogląda ciekawie w kąt sali; stary Kuntz także podnosi głowę i patrzy.
Z boku nieco, bliżej drzwi, poza ramionami licytantów, u balasków, rozparty stoi syn jego, z krótką fajką w zębach. Za rękę trzyma najmłodszego chłopca.
Stary otwiera usta i patrzy z mieszaniną strachu i nadziei.