Strona:Maria Konopnicka - Miłosierdzie gminy.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ciemna czerwoność bucha mu na twarz resztką krwi z pod serca.
Nie słyszy śmiechu ludzkiego, nie słyszy nawet głosu pana radcy, który go na miejsce woła. Widzi tylko syna.
Jak urzeczony, patrzy na niego i zaczyna drżeć, jak na wielkiem, wielkiem zimnie; wszystkie jego stare kości dygocą. Struchlała twarz blednie bieleje, staje się biała, bardzo, bardzo biała. Na czole rysuje się dziwnie twarda i surowa brózda; oczy jego zapalają się i gasną. Niepocieszone, martwe, stroskane, z dziwem i strachem patrzą się w twarz syna. Nie, nie, on nie chce, żeby go syn licytował w gminie... On nie chce!
Kurczy się, odrywa ręce od kolan i zastawia się niemi. Nie, nie! On się boi! On nie chce!
Ale woźny przystępuje i bierze go za ramię.
— Co u dyabła? Czego stoi, jak głupi? Czy nie widzi, że urząd czeka? Dalej naprzód!
Stary Wunderli jest wszakże w tej chwili tak słaby, ale to tak słaby, jak dziecko. Poprostu ruszyć się nie może. Nogi mu się plączą, zęby szczękają, głowa się chwieje, jak ten liść jesienny. Woźny popycha go przed sobą, a także podtrzymuje nieznacznie. Gdyby go nie przytrzymywał, stary padłby może. W duchu nie ma on wielkiej nadziei, żeby starego gmina łatwo pozbyć się mogła. Teraz widzi, że i brzytwa, i chustka, i kubrak — tak jak na nic... Zupełnie jak na nic.
— Prędzej! — woła niecierpliwie pan radca.
Kuntz Wunderli opamiętywa się jakoś i znów staje na poprzedniem miejscu. Jest ono dobrze