żdym razem, jak złamana gałąź. W stawach słychać trzask przykry.
— A co? Nieźle macha! — odzywa się ktoś z ławy.
— Phi!... — dodaje pesymistycznie[1] drugi, wiedząc, że uwagi galeryi[2] nigdy nie są dla interesowanych stracone.
— A jakże nogi? — pyta znów Tödi-Mayer, który widocznie na Kuntza ma ochotę. — Maszerujno, stary!
Ale stary miesza się widocznie. Nogi to właśnie najsłabsza jego strona. Ba! gdyby nie nogi!... I nawet nie tyle nogi, co kolana... Na samą myśl o wyprostowaniu już mu w nich coś strzyka... Ale Kuntz Wunderli nie zawiedzie gminy. Z najwyższym wysiłkiem unosi jedną stopę i stawia ją natychmiast w tem samem miejscu. Nie... nie... pomylił się. To nie ta! To gorsza! Podnosi tedy drugą, lecz jeszcze szybciej spuszcza ją z głośnem syknieniem. Co u dyaska! Czy to nie tamta? Czyżby ta właśnie była gorsza?
Interesowani marszczą się i milczą. Galerya, która, z ławek powstawszy, podeszła do balasków zaczyna się śmiać głośno.
— Dalej! Dalej! — wołają. — Maszerować Maszerować, stary!
Pan radca surowo spogląda na śmiejącą się