Przejdź do zawartości

Strona:Maria Konopnicka - Książka dla Tadzia i Zosi.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

brał do oka, podnosił, mierzył i strzał udawał. Chłopcy tylko na to czekali. Natychmiast wystawiając ręce, udawali, że strzelają także. „Paf! paf! paf! — rozlegały się głosy po ganku, żółty jamnik zrywał się i zaczynał ujadać, a psy w podwórzu ododpowiadały mu chórem.
Ale Zosia nie lubiła tego.
— Cicho! cicho już! — wołała, zatykając sobie uszka palcami.
— Cóż, zabity jastrząb? — pytał z uśmiechem Szymon.
— Zabity! zabity! — odpowiadali chłopcy.
— No to możemy iść dalej — mówił stary leśnik, i zażywszy tabaki, tak kończył rzecz swoją:
— Na mokrych łąkach, na stawach, w trzcinie, znowu co innego. Tam derkacz skrzypi, sznurkując głęboko w trawie, to bąk huczy basem z wieczora, tu kulik ostrym głosem się odzywa, tu kaczka dzika porwie się z szumem i kwakaniem, nury nurkują w oparzeliskach, a kurka wodna przelatuje, i zapada w oczerety, a wszystko to według