drogi, aż tu koń, co pod królem szedł, dęba stanął. Ściągnął go król raz i drugi, koń szczupakiem chlusnął przez drogę w bok i zaplątawszy nogi niewiedzący jak, na ziemię runął.
Uskoczył król, strzemię z nogi zrzuciwszy, ale się okrutnie przeląkł. Zaraz tuż nadbiegli rycerze i słudzy, patrzą, w co się królewski koń wplątał, a to w te łodygi, co je pachołki na rozstaj rzuciły. Król, jak był blady ze strachu, tak się zrobił czerwony od gniewu, czeladź swoję skrzyknął, i kazał precz do trzeciej skóry zielsko owo kijami zbić, a potem je w ogniu spalić.
Czeladź zaraz się do kijów porwała, one łodygi do trzeciej skóry obiła, tak, że samo włókno cienkie i jak srebro takie bielusieńkie zostało i dalej nosić na kupę żeby spalić.
Patrzał na to wszystko król razem z dworem swoim, aż kiedy czeladź głownie zapalone pod one włókna podkładać miała, przyleciał pachołek i krzyknął:
— Królu — panie! Znaleźliśmy tego kupca, któregoś szukać rozkazał.
Strona:Maria Konopnicka - Książka dla Tadzia i Zosi.djvu/128
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.