hajdawerach[1], porwanych rękawach, straszliwi kośce wyciągają szyje, rozdymają nozdrza, węszą, oglądają, kogoby jeszcze tłuc.
Ale cichość śmierci była już naokół.
Raportowałem rzecz tę Suzinowi w ogniu i rozmachu bitwy. Znalazłem go chmurnym i zagasłym.
Słuchał, nie słuchał, a kiedym skończył — rzekł porywczo:
— A Kijańskiego na stanowisku niema. Nie przyjdzie.
— Kto mówił?
— Stary z Leśniczówki powrócił.
— Nie może być!
— Owszem, może. Nieprzyjaciele byli tam dziś w nocy. A choć do bitwy nie przyszło...
Przerwał i, ścisnąwszy dłońmi skronie, począł chodzić między dwiema sosnami, jak zwierz w klatce.
— Wawer!... Wawer!... — powtarzał. — Takich ludzi!
Jeszcze to mówił, kiedy nas dopadł Birsztejn z rozstrojoną i rozchmurzoną twarzą.
— Landera niema! — zawołał. — Żywej duszy tam niema! Nocą rano ruszyli, zasłyszawszy, że gwardja ciągnie.
Pod młodym Bułhakiem koń padł. On sam ranny. Na Dobkiszkach strzelali za nim.
Wyrzucił to z siebie jednym tchem i stał, dygocąc, w nieładzie pośpiechu.
A mnie jakby kto pałką w łeb zdzielił.
- ↑ Hajdawery — szerokie spodnie.