razy mogłeś być zabity i nie wiedzieć o tem, pókiby ci z mdlejącej ręki nie wyleciał sztucer.
Oczy rozgorzałe, usta do krwi zacięte, palce na cynglu drgające, wybuchy głosów dzikie, bezwolne, niepohamowane.
A tamci padali w ciszy, nakryci głuchem warczeniem bębna, który bełkotał w powietrzu, jak kipiący wrzątek. Gdy padli, nowe szeregi dawały krok naprzód i padały znowu. Niezbyt szeroka kolumna nie zmieniła kształtu, choć strzały nasze nietylko raziły jej czoło, ale ją ze stron obu oskrzydlały latającą śmiercią. Genjalnie była pomyślana ta nasza linja żórawianego klucza pod borami.
Zarówno front, jak flanki[1] nieprzyjaciela odkryte były naszym kulom, dając nam przewagę strzałów trzech na jeden.
Suzin nie strzelał. Nie nosił broni, ani munduru, jako apostolczyk. On sam był wybuchem, pociskiem, pędem i celnością strzałów. Chodził pomiędzy nami, jak żywy płomień bitwy, rozgorzały, rwący, bohatersko piękny z tem wyniosłem, otwartem czołem, jak to we zwyczaju miał, rzadko tylko, czasu niepogody nakrywając głowę.
We wzroku jedynie palił się pożerczy ogień oczekiwania, a niepokój leżał, jak czarna plama, na samem dnie błękitnej źrenicy.
— Nic... Nic dotychczas... Żadnej wiadomości... — szepnął mi, przechodząc mimo, a szept ten miał wyrazistość śmiertelnego krzyku.
- ↑ Boki, skrzydła boczne linji bojowej.