Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Karpik uwijał się po akwarjum.
Kończyliśmy obiad, gdy weszła kucharka wołając od drzwi:
— Tam lokaj od gospodarza chce się widzieć z którym z paniczów.
Zerwaliśmy się wszyscy trzej.
— Ty siedź!… To nie twój przyjaciel — zawołałem do Wojtka… — On się z oprawcami nie zadaje!
Wiktor stał w kuchni uśmiechnięty, mając na talerzyku sześć olbrzymich truskawek.
— Mój pan przysyła dla paniczów.
— Truskawki takie piękne, o tej porze! chyba nie z ogródka.
— My mamy też inspekcik.
— Proszę bardzo podziękować panu.
Oboje państwo Rydlowie byli przy stole, wypadło więc ich poczęstować przysmakiem. Galanterję naszą posunęliśmy aż do ofiarowania p. Rydlowej dwóch truskawek, zaco Wojtek kopnął mię pod stołem tak silnie, że kolano bolało mnie przez kilka godzin.
Po obiedzie p. Turzyński spał już na dawnem miejscu, a my kuliśmy zawzięcie, jak zwykle pod koniec roku. Dopiero o szarej godzinie wyszedłem na balkon odetchnąć świeżem powietrzem, a ujrzawszy gospodarza, zbierającego chrabąszcze z róż, zdobyłem się nagle na nieoczekiwaną odwagę i zawołałem, szurgając głośno nogami przy wykonywaniu ukłonu na żelaznym balkoniku: