Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mój Wiktorze, — rzekł odważniejszy ode mnie Elek — weźcie tę rybę… karp… ale rzadki gatunek… podobno równie wytrwały i łatwy do chowania… Wpuśćcie go do akwarjum.
— Jakto?
— A no wpuśćcie, żeby pan miał znowu jakieś żywe stworzenie.
Wiktor patrzał chwilę ze zdumieniem, potem począł szybko mrugać powiekami, przetarł dłonią oczy i rzekł zmienionym głosem:
— Poczciwe, poczciwe chłopcy… panicze!
Pochylił się, jakby chciał całować nasze ręce, które cofnęliśmy z pomieszaniem.
— Tylko widzicie, panicze… ja nie wiem, czy pan będzie chciał… wczoraj zaklinał się, że już żadnego stworzenia nie przygarnie, kiedy ma taką nieszczęśliwą rękę… boi się przywiązać i…
— To tylko w pierwszej chwili tak się człowiek zacina.
— A potem jeszcze jeden kłopot; wczoraj kazał pan schować akwarjum, tak aby nigdy go już nie zobaczył, i podstawę wynieść… Nawet w innem miejscu siada, aby prędzej o Amisiu zapomnieć… Dużośmy się wczoraj namordowali ze stróżem, zanim wynieśliśmy ten marmurowy blok i żelazną podstawę. Sam nie dałbym rady, a stróża wołać!… to pan będzie pytał się poco?
— A o której pan wstaje?
— O siódmej.
— A Wiktor?