Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Teraz wy, oprawcy, bierzcie się do roboty, to nie moja rzecz! — powiedziałem do braci i przechyliłem się przez poręcz balkonu, aby zobaczyć czy papa filister nie zbudził się czasem. Trudno jednak ukryć, że uciecha ostatnich dni z przygotowywanego figla znikła nagle, a miejsce jej zajął jakiś niesmak i niepokój. Słyszałem jak chłopcy krzątali się po pokoju, jak wzajemnie wydawali sobie rozporządzenia podawania różnych narzędzi, potem szum „primusa“ i skwierczenie masła zagłuszyło wszystko.
Ja tymczasem patrzałem na tarczę słoneczną, jak wspaniale staczała się poza ogród Pomologiczny, i nie wiem skąd przyszła mi iście żakowska myśl, że słońce, patrząc na nasz czyn, zarumieniło się ze wstydu.
Wtem wszedł Wojtek, z dumą pokazując usmażoną rybę.
— Powąchaj, jak pachnie — mówił — nie zjeść teraz tego, to już prawdziwe bohaterstwo.
— A jak spuścicie?
— Zrzucimy z balkonu.
— Można nie trafić… i po efekcie.
— Ja już to obmyśliłem — odezwał się Elek. — Oto mam tu prosty drut, spuszczam go w akwarjum, a teraz nadziewam karpia… o… fiut… zjechał pięknie!… Teraz drut wycofuję i wszystko w porządku!… Rybę słońce usmażyło staremu kutwie!
— A teraz, chłopcy, radzę zamknąć balkon i opuścić mieszkanie, żeby stary, gdy się obudzi,