Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mało co ci przywiozła, bo większego koszyka do wagonu nie puściliby, a na bagaż oddać bała się, żeby butelek nie potłukli.
— Butelek?
— Jest tam butelka soku i dwie butelki wina ze smorodiny,[1]) jakby cię brzuszek bolał, i parę słoików konfitur… bo jak to herbatę bez konfitur pić… wolę wcale!… To tylko dla smaku… Ale mam tam i do jedzenia: jest świniaczek pieczony, nadziewany i suche kiełbasy, dwie kurki, jest… — Ależ, cioteczko, — przerwała osłupiała Wańdzia — tyle zapasów, a nam nie wolno trzymać u siebie, co najwyżej trochę owoców.
— Nie wiedzieć co!… To dzieci morzyć będą?… A toż kazamaty nie pansjon!… Ot wymyślili coś w Warszawie!… U nas w Tomsku pensjonarki całe spiżarnie w pudełkach pod łóżkiem miały!
— Nam nie pozwalają dlatego, że te zapasy często się psują, więc i powietrze zatruwają i panienki niezdrowe rzeczy, lub nad potrzebę jedzą.
— Nie wiedzieć co!… koszałki, opałki!… Nad potrzebę!… Potrzeba, żeby dziecko głodne nie było!… Ot co potrzeba, kochanieńka!…
— My nigdy głodne nie bywamy, próbowała jeszcze perswadować Wańdzia.

— Bo ty nie wiesz!… przywykła już do głodu, wiadomo, jak to w pansjonie!

  1. Czarne porzeczki.