Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pies pomknął ku łopianom i ukazał się niebawem, niosąc w pysku… angorę!
Jerzy zadrżał, przyskoczył do wyżła i wyrwał mu z zębów kota, który broczył krwią, nie dając już żadnego znaku życia.
— Co ja zrobię? co ja zrobię? — pomyślał zaniepokojony. — Lili będzie najpewniejsza, że zrobiłem to umyślnie.
Przed oczyma jego wyobraźni stanęło dziewczę zalane łzami nad skrwawionemi zwłokami faworyta. Usiadł na pobliskiej ławeczce i wzrok przenosił kolejno to na ciało kota, to na wyżła, który patrzał na niego jakby z wyrzutem, że nie otrzymał zwykłej pochwały za aportowanie, wreszcie — w głąb swej strapionej duszy. Żal mu było Gałganka, do którego bynajmniej nie pałał niechęcią, wbrew temu, co mówił, przekomarzając się z Lili; żal mu było i jej, bo wiedział, jak jest egzaltowaną w swych przywiązaniach do zwierząt, i szukał słów, w jakich zakomunikuje jej śmierć angory. Ale tych właśnie nie mógł znaleźć w żaden sposób; postanowił przeto zwłoki kota zakopać, pojechać do Grodna i tam wyszukać jak najbardziej podobny egzemplarz. Postanowienie to sprawiło mu ulgę. Ukradkiem jak złodziej przeszedł do budy ogrodniczej, wziął z niej rydel i szybko wykopał głęboki dół w najgęstszych krzakach leszczyny, potem wrzucił biednego Gałganka, zasypał ziemią, przydeptał i przycisnął dużym kamieniem, by go psy nie wywlekły.