Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 05.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niałem ci więc teraz o Eliaszewiczu, bo gdy tu na róg Garbar wchodzę, przypomina mi się figurka jego, znana zresztą w swoim czasie całemu Poznaniowi, która się odznaczała wysokiemi butami o szerokich, brunatnych wyłogach, jakie w początku tego wieku noszono, wesołą fizyonomią czarnym włosem ocienioną i częstemi ukłonami na prawo, na lewo. Dodam jeszcze, nadużywając może twéj cierpliwości, że o bezpośredniem potomstwie garbarskiego Eliasza nie słyszałem; zdaje mi się, że nie miał żadnego, ale brata jego nieco młodszego widywałem niemal codziennie całe dwa lata. Mieszkał on przy Jezuickiéj ulicy, gdzie miał naprzeciw starego gimnazyum dwupiętrową kamieniczkę, która do dziś dnia jeszcze tam nienaruszona stoi; dołem mieściła się szynkownia, pierwsze piętro zajmował właściciel, drugie było wynajęte.
Ponieważ okna nasze wprost na tą rezydencyą zwrócone były, mogliśmy sekundanerzy śledzić wszystko, co się dzieje u państwa Eliaszewiczów; to też nieraz, podczas nudnych godzin, patrzałem sobie na lewo, zamiast w książkę lub na profesora. Szczególnego nic się tam nie widziało; stary jegomość, jeśli nie gospodarzył w szynku, czytywał w oknie „Gazetę W. Księstwa“; wiele wyższa od niego i otylsza pani robiła pończochę, dwie dorosłe i dość ładne córeczki w trzeciem oknie szyły, cerowały lub opowiadały sobie coś ze śmiechem. Był też tam i młodzieniec, przystojny blondyn, który, ucząc się cukiernictwa, przychodził nieraz odwiedzać rodziców; i na tych niewinnych datach skończyła się dla mnie, gdym wyszedł z sekundy, owa idylla z Jezuickiéj ulicy. Jak tam szło późniéj, wiedzą bogowie; wszakże po wielu latach słyszałem, nie pamiętam już od kogo, że synek, założywszy cukiernię, a mając podobno za wielkie pretensye do życia, zbankrutował i przeniósł się