Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 05.djvu/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nagabywałeś mnie już kilka razy, panie Ludwiku, abyśmy tę naszą Odysseę poznańską, przed trzema laty rozpoczętą, wreszcie skończyli; słuszne twoje żądanie, bo wszakże rozsądni ludzie, gdy coś zaczną, powinni rzecz swoją do normalnego końca doprowadzić. Wstrzymywały mnie od tego dość długo różne przeszkody, z których ci się tłumaczyć nie będę, ale dzisiaj jestem na twoje rozkazy, jeśli ochota, zwłaszcza że to Niedziela i ważniejsze obowiązki na nas nie ciężą. Dobrze, iż cię chwytam przy farnym kościele, bo, ile pamiętam, pożegnaliśmy się przeszłego roku niedaleko ztąd, wychodząc z starego gimnazyum i możemy jeszcze chwilkę pobawić na Gołębiéj uliczce. Zaraz naprzeciwko widzisz tę czcigodną naszą Farę, którą niedawno temu dość pokaźnie z przodu wyświeżono; najmilszy to dla mnie ze wszystkich poznańskich kościołów, bo się z nim łączą wspomnienia moich lat najmłodszych, kiedym tu codzień, z książkami pod pachą, o wpół do ósméj z rana biegł, aby się nie spóźnić, a po mszy skończonéj maszerował w rzędzie pomiędzy ławkami z pewną pysznością, że się ludziom jako gimnazyasta przedstawić mogę. Był też to owemi czasy kościół, jeśli mi tak wolno mówić, najmodniejszy; cały beau monde poznański i przyjezdny składał tu dowody swojéj pobożności; teraz podobno kościół franciszkański jest w większéj u niego łasce. Iluż ja tu późniéj chrztów, ślubów i żałobnych nabożeństw byłem świadkiem, które ci wyliczać byłoby