Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mimo to, przerąbawszy się przez klasy średnie, doszedł do jakiegoś urzędziku w sądzie, czy przy magistracie i żył sobie spokojniuteńko, całkiem zadowolony ze świata i z siebie. Latem, z wieczora, po siódméj, mógłeś go widzieć niemal codzień w jednem z tych dwóch okien na pierwszem piętrze; wygodnie, w szlafroczku, długą fajkę wywiesiwszy na ulicę, używał swobodnie dymów knastrowych, patrzał na przechodzących i marzył o niebieskich migdałach. Wszystko to minęło, panie Ludwiku, i wszystkich tych wspomnianych mieszkańców kamieniczki Szymańskich, którzy w jéj murach pomarli, znajdziesz znów razem z sobą w innem, ciaśniejszem jeszcze mieszkaniu, w wspólnym grobie na dawnym cmentarzu farnym, przy murze, niedaleko od bramy.
Mało kto tu o nich w mieście pamięta, bo cichy ich żywot nie przekroczył koła prywatnych stosunków, ale pamięć człowieka, panie Ludwiku, który także w tym domku przeżył ostatnich lat kilka i skończył swój zawód doczesny, nie zatrze się tak prędko w społeczeństwie polskiem W. Księstwa. Świeży to zresztą jeszcze wypadek, śmierć Witolda Milewskiego; ledwo rok minął i przytomny mi jest ów dzień dziewiętnastego Kwietnia. Posłyszawszy, że chory, poszedłem go odwiedzić około południa i zastałem zdrowego na pozór, w towarzystwie żony i jednego z synów, rozmawiającego swobodnie z doktorem Erzepkim, z którym, jako skarbnik Towarzystwa Przyjaciół Nauk, miał właśnie załatwić rachunki kwartalne. Pogawędziliśmy nieco z sobą, mówił, że mu prawie zupełnie dobrze i że przy pogodzie chce wyjść na świat. Zadowolony więc z tego com widział, pożegnałem się z nim wkrótce, nie chcąc mu w zatrudnieniu przeszkadzać; i to było ostatnie nasze pożegnanie na téj ziemi! Po piątéj wpadł ktoś do mnie z wiadomością, że Milewski nie żyje; osłupiałem słysząc