Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z Poznania, kupił gdzieś wioskę i rozpoczął gospodarkę. Zapomniał Poznań o panu Masłowskim, dla tego nie wiem, co i jak się z nim działo przez dość długi przeciąg czasu, wszakże przed sześćdziesiątym rokiem jeszcze, ścisłéj daty nie pamiętam, spotkałem go tu niespodzianie na ulicy. Nie była to już owa elegancka i zadowolona przedtem postać z rogu Wrocławskiéj; podstarzała znacznie, wyglądała potulnie i skromnie. Gdy się przy sposobności kogoś spytałem, co się stało? mówiono mi, że pierwsza żona dawno umarła, druga jéj miejsce zajęła, że dzieci się pojawiły, wioska dziedzica zmieniła, a w kieszeni mniéj więcéj nastały pustki. Po katastrofie sprowadził się biedak Masłowski znów do Poznania i założył tutaj, zdaje mi się, przy Jezuickiéj ulicy, restauracyjkę, w któréj można było się posilić, wychylić kieliszeczek i napić się piwka. Ale starym rzadko losy sprzyjają, szło tam nieszczególnie, a jaki był koniec wszystkiego, powie ci może kto inny, bo moich uszu nic więcéj nie doszło.
Ten dom narożni, wtenczas jednopiętrowy, kupiło od Masłowskiego individuum, którego pojaw zewnętrzny zamajaczy zapewne jeszcze w pamięci niejednego ze siwych Poznańczyków przechodzących tędy. Spostrzegłszy go, byłbyś niewątpliwie, panie Ludwiku, wykrzyknął: „Quasimodo z Notre Dame de Paris!“ Także mi to na myśl przyszło, gdy pierwszy raz stawił mi się przed oczy ów pan Fiedler, Niemiec rodem a złotnik i jubiler z zawodu. Korpus dość wielki, zgięty na prawo skutkiem za krótkiéj i w kolanie mocno skrzywionéj nogi, kończył się dużą głową o szerokiéj, bladéj twarzy, jasno-modrawych oczach, wybitnym nosie i gęstéj czuprynie z krzycząco-rudych, sztywnych włosów. Mimo to, bon diable, jak mówią Francuzi, a przedewszystkiem biegły i uczciwy w swym procederze.