Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w skutek tego obiegała o nim anegdotka, a zaraz w samych początkach znana powiastka o za długim szlafroku, z którego w końcu została się tylko kurtka; zastósował ją tu do niego jakiś facecyonista, a bardzo wielu uwierzyło.
Nie doczekał się poczciwy Brennecke kulturnych tryumfów; dopóki był dyrektorem tak w téj kamienicy, jako i parę lat w nowym budynku przy Strzeleckiéj, miała Szkoła Realna, aż do tercyi włącznie, dwa oddziały odrębne, niemiecki i polski; w drugim wykładano wszystkie przedmioty, równie jak w dwóch wyższych klasach niektóre z nich, dla Polaków po polsku. Ile jego zapatrywanie się pod tym względem znałem, nie wątpię, iżby się był opierał, jakkolwiek nadaremnie, systemowi wytępiania zaprowadzonemu do szkół wkrótce po jego śmierci, nieraz mi bowiem mówił, iż żałuje, że po polsku nie umie, bo ten język uważa za niezbędny tutaj dla sumiennego nauczyciela.
Ostateczną katastrofę sprowadził na siebie poniekąd samochcąc. Przeszedłszy już dawno piędziesiątkę, nie chciał się jednak rozstać z młodzieńczym animuszem i nieraz fizyczność swoją grubo narażał, twierdząc, że ma niezdartą. I tak w ciężkie mrozy siedemdziesiątego roku, bujając na łyżwach dość lekko ubrany, przeziębił się gwałtownie i popadł w tyfus, z którego rozwinęło się zapalenie płuc, a w następstwie tak zwane galopujące suchoty. Zrywał się podczas owéj przeszło półtorarocznéj choroby, kilka razy wracał do klasy i męczył się z chłopcami, gdy mu się trochę poprawiło, w złudzeniu, że złe pokona, lecz uległ ostatecznie w Zielone Świątki siedemdziesiątego drugiego. Otóż wspomniałem ci tu o nim, panie Ludwiku, bo to była osobistość powszechnie przez blisko lat dwadzieścia znana, w ogóle