Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szkole spędzony z wielką przyjemnością sobie wspominała. Tak trwało i za następnéj okupacyi pruskiéj lat kilkanaście. Ileż to babek i prababek teraźniejszego pokolenia dokształciło się w tym domu! W kwincie i kwarcie będąc, widywałem jeszcze panny wędrujące tudotąd z książkami i krosienkami, lub wyglądające oknem podczas pauzy. Stary Trimail, żwawy, chociaż dość otyły, był u nich w łaskach; nie dokuczał i nie grymasił, owszem okazywał zawsze ojcowską pobłażliwość, którą już z jego pełnéj, bladéj i dobrodusznéj twarzy, zwykle uśmiechniętéj, odgadnąć było można; pani zaś nie sprawiała tak przyjemnego wrażenia, bo, pochyła, chuda, z fizyoguomią staréj żydówki, a draźliwa skutkiem słabego zdrowia, objawiała częstokroć cienko-krzykliwym głosem swoje niezadowolenie, chociaż dobrego serca nie można jéj było odmówić.
Około dwódziestego ósmego roku zaczął się zakład Trimailów wyludniać, nie wiem z jakiego powodu, tak iż wkrótce przekonali się, że dłużéj go trzymając nie wyjdą na swoje; rozpuścili go zatem, ale mało co odłożywszy i wiatrem żyć nie mogąc, założyli inny pensyonat, dla chłopców, w nadziei, że to może lepiéj pójdzie. W rzeczy saméj, z początku mieli ich dość dużo; wkrótce jednak nadszedł rok trzydziesty; chłopców z Królestwa, których tam kilku było, odebrano, inni niedługo też się rozeszli, a drugie to przedsięwzięcie ani trzech lat nie przetrwało. Nastała znów próżnia tu na pierwszem pietrze, a niebawem i śmierć tam zajrzała, zabierając najpierw co było najmłodsze, biedaka Ludwisia, czyli Lulu, jak go zwali rodzice.
Kilka lat przeżyliśmy z sobą w najściślejszéj przyjaźni i dla tego, ilekroć mi na myśl przyjdą pierwsze moje szkólne czasy, przesuwa się na ich tle zaraz szczupła figurka Ludwika Trimaila i widzę jego twarz bladą,