po ciemnych jego schodach wchodziłem na pierwsze piętro do małego pokoiku, gdzie, prócz sosnowego łóżka i stolika, komódki, książek na paru deskach i trzech czy czterech krzeseł, widziałeś tylko gołe i niezbyt czyste ściany. Mieszkał w nim mój mentor i przyjaciel razem, żwawy wtenczas prymanerek Aleksander Schwarzbach. To nazwisko znane ci zapewne; jest ono teraz od dawna w W. Księstwie i pogranicznych prowincyach pruskich między młodzieżą głośne. Wiek już, a przynajmniéj pół wieku, jak nie widziałem pana Aleksandra, wiem jednak, że żyje, dość silny jeszcze i życzę mu szczerze, żeby mógł jak najdłużéj uczyć, rządzić i krzątać się w murach owego Ostrowa, które jemu początek i byt swój zawdzięcza. Wszakże właściwie, panie Ludwiku, wedle raz przyjętéj zasady, nie powinienem, jako o żywym, nic o nim mówić do ciebie, bo to z żywymi bardzo trudna sprawa; zawsze im się powie albo za wiele, albo za mało; tymczasem sądzę, że pod Wieluniem nie usłyszą co ja ci tu prawię przy starym domu na Wrocławskiéj ulicy, a choćby też usłyszano, za złe mi pewnie nie wezmą, że sobie przypomniałem dawnego amicusa, z którym niejednę miłą i tu i gdzieindziéj przepędziłem chwilę. Był ów Schwarzbach pięć lat starszy odemnie, przytem posiadał dziwną na swój wiek dojrzałość umysłu, którą łączył z naiwną niemal moralnością i nadzwyczajnem uzdolnieniem do nauk, a między niemi do matematyki. Mnie to tam z ową matematyką szło rozmaicie; zaniedbałem się w niższych klasach, co, jak zwykle, pomściło się w wyższych, i miałem potem wiele biedy z przykładami algebraicznemi, których nam profesor Buchowski do domu nie szczędził; dla tego ojciec wziął mi do pomocy Schwarzbacha, pragnąc, żebym nie tylko miał ulgę w matematycznych mozołach, lecz i sposobność mówienia po niemiecku. Wkrótce nie tylko
Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/119
Wygląd