Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 03.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wszakże pierwszych nawet kroków stawić nie mógł pan Józef na téj śliskiéj drodze. Ledwo bowiem przebył granicę, zatrzymany na kwarantannie, rozchorował się ciężko i to, co mu polecono, powierzyć musiał panu Edwardowi Raczyńskiemu, który także z zadania tego wywiązać się nie zdążył. Zanim bowiem pan Józef powstać mógł z łóżka, nadeszła wiadomość o zdobyciu Warszawy.
Jakkolwiek wspólne wtenczas wszystkim nadzieje i wrodzona do Francyi sympatya ciągnęły go za innymi i za bratem Michałem nad brzegi Sekwany, silniejsze były jednak względy, które go zatrzymały w kraju. Sędziwéj i tylu klęskami publicznemi i rodzinnemi zmitrężonéj matce trudno było obyć się bez podpory i pomocy, a przytem bardzo zawikłane jeszcze stosunki majątkowe i zaniedbane po wsiach gospodarstwa wymagały świeżych sił i sprężystéj czynności. Osiadł więc pan Józef w Kobylopolu, które wtenczas pusto i niepokaźnie wyglądało wśród swoich piasków i lasków ze staremi, po większéj części zniszczonemi budynkami dworskiemi, chałupami pod strzechą i wielkim zdziczałym ogrodem. Przebył tam przeszło pół wieku życia i całe pół wieku w najściślejszym związku z żoną, którą pojął następnego roku po swoim powrocie, a to życie w ogóle spokojne i normalne, z wyjątkiem wspólnych nam tu wszystkim zawodów i klęsk publicznych, byłoby można nazwać w domowych stosunkach zupełnie szczęśliwem, gdyby śmierć dwojga dzieci, małéj córeczki i sześcioletniego już synka, nie była mu wydarła najmilszéj pociechy i osłody oraz głównego celu starań i zabiegów. Minęły lata zanim po śmierci syna, która, jak ci mówiłem, pociągnęła za sobą niebawem śmierć jego babki, zdołali państwo Mycielscy pogodzić się z losem, unikając Kobylopola, przesiadując w dobrach swoich w Królestwie