Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 02.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale czas nam, panie Ludwiku, wrócić z Brukseli do Poznania i pożegnać Górno-Młyńską ulicę. Dość już długo tu bawiliśmy, chodźmy daléj. Mamy, jak widzisz, Plac Królewski przed sobą, a ten jego wielki dom, narożny z Młyńską, stawia mi znów przed oczy dawną znajomość. Należał ów dom, kilka lat temu, do Henryka Berendesa, którego osobistość zostawiła miłe po sobie wspomnienie w niejednem kółku tutejszego społeczeństwa polskiego, chociaż w mieście naszem spędził tylko ostatnich lat kilkanaście swego życia. Ja go pamiętam, gdy będąc jeszcze chłopczykiem, uczył się w szkole realnéj międzyrzeckiéj. Mały ten jasnowłosy jegomość należał wtenczas, a było to roku czterdziestego pierwszego, do niezwykle ruchliwych istot, których pomysły i figle nieraz w całem miasteczku wrażenie sprawiały. Jakie późniéj były jego losy, tego ci szczegółowo opowiedzieć nie mogę, bo usunął się całkiem z mego widnokregu; wszakże kiedyś tam, usłyszawszy w towarzyrzystwie wymienione jego nazwisko, gdym zapytał, co się z nim dzieje, dowiedziałem się, że żyw i zdrów, że czterdziestego ósmego roku przebywszy szczęśliwie ruchawkę, chwycił się gorliwie gospodarstwa, ożenił się ze znaną mi ładną blondynką i osiadł w Królestwie. Wiele lat potem spotkałem się z nim tutaj, niewiem już gdzie; sam mi się przypomniał, bo go naturalnie niepoznałem. Wyglądał już poważnie, a nawet, gdy był spokojny i zamyślony, dostrzegłem na jego twarzy pewien wyraz cierpienia; lecz skoro się ożywił, przypomniał mi jego uśmiech wesołego niegdś kwartanerka.
Mówił mi, że, sprzedawszy posiadłość swoją tak i z innych powodów, jak i szczególnie dla nadwątlonego zdrowia i tęsknoty za kątem rodzinnym, postanowił osiedlić się w Poznaniu. Tutaj między nami, żyjąc skromnie i spokojnie, starał się być pożytecznym gdzie mógł