Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 01.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rysował i malował wcale nie źle, i to go na starość wiele bardziéj zajmowało niż zegarki. Znał się z wszystkimi niemal znaczniejszymi panami ze wsi, z niektórymi, jak np. z panem Działyńskim i dyrektorem Grabowskim, był w bliższych stosunkach. Żonę miał Francuzkę z gatunku Ksantyp, to też nie pokazywał jéj nikomu; córka jego wyszła za Polaka, a syn wrócił do Francyi.
Z ojcem moim przestając dosyć często, był dla mnie bardzo przyjacielskim; nauczył mnie jeździć na łyżwach, użyczał mi elektroforów, flaszek lejdejskich, latarni magicznych, robił ze mną rozmaite doświadczenia fizykalne, czasami opowiadał o swoich przygodach wojennych, dla tego nader mile go sobie zawsze przypominam, gdy się tutaj zbliżę i żałuję nieraz, iż nie ma tu już na rogu Apollina z zegarem, a w oknie siwéj głowy Didelota z złotemi obrączkami w uszach. Teraz nie znalazłbyś w Poznaniu Francuza na lekarstwo, ja przecież pamiętam całą tu niemal ich kolonię.
Oprócz Jana Mottego, którego za czasów Księstwa Warszawskiego jeszcze ks. Staszyc, wtedy minister, mianował nauczycielem przy lyceum, byli tu: Trimail, Oudot, Genouvier, Dauphin, Château, Douchy, Huitier, Moret, Sermonnet i kilku innych, których nazwiska wyszły mi z głowy i do których dodać mogę Brankowicha, Włocha z pod Tryestu, równie dobrze mówiącego po francuzku jak po włosku, i Szwajcara Possarda, starego kawalera bardzo skromnych życzeń, który nieraz mi powiedział: „Mon Dieu, je me contenterais de si peu; d’une petite femme avec un grand gospodarstwo!“ Ci Francuzi, których po dworach wiejskich znajdowało się więcéj jeszcze, byli albo resztkami emigracyi, albo niedobitkami wojen napoleoń-