turkot kół. Przyćmiony blask przebiegł po rozkołysanych wierzchołkach drzew i po dachu małego domku.
Potem turkot przybliżył się. Słychać było rżenie koni i zmięszany gwar głosów ludzkich.
— Słuchaj kocie, rzekła Cesia, słuchaj. Wielki powóz nadjeżdża. Powóz mojego królewicza. Prędko! prędko! zaraz nas zawoła.
Pantofelek ze złoto-brązowej skórki, przeleciał nad agrestem i padł między melony.
Cesia podbiegła otworzyć plecioną furtkę.
Długi, czarny wóz przesuwał się ciężko. Dwurożny kapelusz woźnicy oświecony był czerwonym płomieniem. Dwóch czarnych ludzi szło po obu stronach koni. Tylna część wozu była niska i długa w kształt trumny. Mdławy zapach unosił się w porannym wietrze.
Ale Cesia nie zrozumiała. Widziała tylko jedno: cudowny powóz nadjechał. Woźnica królewicza miał głowę strojną złotem. Ciężka skrzynia pełna była klejnotów ślubnych. Ta woń straszna i wzniosła owiewała go królewskością.
I Cesia wyciągnęła obie ręce, wołając:
Królewiczu, zabierz mnie! zabierz mnie!