Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niepodejrzewany i wielobarwny skarb, wszystkie klejnoty Tysiąca i jednej nocy. Ale jak porównać z tym nieruchomym blaskiem światła coś, co było życiem, wiekuistym i szczęśliwym ruchem? Tego Vinteuila, którego znałem niegdyś tak nieśmiałym i smutnym, cechowało, kiedy trzeba było wybrać dźwięk, połączyć go z drugim, zuchwalstwo, oraz, w pełnem znaczeniu słowa, szczęście, co do którego wymowa jego dzieła nie zostawiała żadnej wątpliwości. Radość, jaką mu sprawiały pewne harmonje, przypływ sił jaki mu dała ta radość dla odkrycia innych, wiodły słuchacza ze zdobyczy w zdobycz, lub raczej wiódł go sam twórca, w świeżo znalezionych barwach czerpiąc oszalałą uciechę, dającą mu moc odkrywania, rzucania się na kolory wołające go niejako; — zachwycony, drżący, jak od wybuchu iskry, kiedy boskość rodziła się sama ze zderzenia blach, dyszący, upojny, opętany, nieprzytomny, gdy malował swój wielki fresk muzyczny, jak Michał Anioł przywiązany do drabiny i miotający, z głową zwieszoną nadół, burzliwe ciosy pendzla na suficie kaplicy sykstyńskiej.
Vinteuil umarł od wielu lat; ale pośród tych instrumentów które ożywił, dane mu było na czas nieograniczony przedłużyć bodaj część życia. Tylko swego ludzkiego życia? Gdyby sztuka była w istocie tylko przedłużeniem życia, czy warto było jej coś poświęcać, czy nie była czemś równie nierealnem jak samo życie? Wsłuchując się w ten