Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niebawem noce stały się jeszcze krótsze; przed dawnemi godzinami poranka widziałem już nad portjerą przybywającą codzień białość dnia. Jeżeli się godziłem jeszcze z tem aby skazywać Albertynę na życie, w którem, mimo jej zaprzeczeń — czułem to — miała wrażenie że jest w więzieniu, to jedynie dlatego, że każdego dnia byłem pewny, iż nazajutrz potrafię zabrać się do pracy, zacząć wstawać, wychodzić, wybierać się do jakiejś posiadłości, którąbyśmy kupili i gdzieby Albertyna mogła swobodniej i bez mego niepokoju wieść życie wiejskie lub nadmorskie, pływać, polować — żyć jakby się jej podobało. Tylko że nazajutrz zdarzało się, iż jedna z godzin składających ową przeszłość, którą naprzemian kochałem i nienawidziłem w Albertynie (ile że kiedy jest teraźniejszością, każdy, z interesu, przez grzeczność lub przez litość stara się uprząść między nią a nami tkaninę kłamstw, branych przez nas za rzeczywistość), a nawet tych godzin, które w swojem przeświadczeniu znałem, ukazywała mi nagle kształt którego nie próbowano mi już przesłonić, kształt wówczas całkiem różny od tego, w jakim mi się niegdyś objawiła. Poza jakiemś spojrzeniem, w miejsce poczciwej myśli czytanej w niem niegdyś, odsłaniało się niepodejrzewane dotąd pragnienie, odbierające mi nową cząstkę tego serca Albertyny, które uważałem za zrośnięte ze swojem. Naprzykład kiedy Anna opuściła wów-